Rowerem przez Kaukaz - wspomnienia z podróży

Data: 06.11.2010 Kategorie: Ogólna

6 listopada w sali konferencyjnej Biblioteki Głównej pilskiej PWSZ, odbyło się spotkanie, podczas którego nasi globtroterzy (Piotr Bucik, Kamil Zawierucha, Łukasz Mikołajczak) przedstawili trasę podróży oraz opowiedzieli o najważniejszych miejscach, najtrudniejszych chwilach oraz niespodziewanych sytuacjach, które miały miejsce podczas tej dwumiesięcznej wyprawy. W spotkaniu uczestniczyli przyjaciele, sponsorzy oraz wszyscy Ci, którzy wsparli wyprawę.
     Oprócz prezentacji i mnóstwa ciekawych informacji m.in. o Gruzji, Armenii, Turcji, w Galerii „Na poddaszu" odbył się również wernisaż wystawy fotograficznej, dokumentującej wyprawę „Rowerem przez Kaukaz".
     Wystawa prezentowana będzie przez miesiąc, tak więc jeżeli jeszcze nie zdążyłeś jej zobaczyć - to zapraszamy do galerii pilskiej PWSZ (wstęp bezpłatny).

     Studentom gratulujemy wielkiego sukcesu i liczymy na to, że jeszcze nie raz nas zaskoczą!

Pobierz prezentację dokumentującą wyprawę „ROWEREM PRZEZ KAUKAZ"

CzogoriiKAUKAZ

Dziennik z podróży

Wyprawa zaczęła się w Pile 6 lipca o godzinie 5:50 rano na peronie 3, torze 5, skład EZT - EN 56 w przedziale dla podróżnych z większym bagażem, który faktycznie był większy. Zabraliśmy ze sobą rowery spakowane w kartony wraz z ekwipunkiem rowerowym, oraz plecaki ze sprzętem górskim. Ogólnie rzecz biorąc zabraliśmy po 60 kg „na łeb". Pierwsza niewiadoma to wizy rosyjskie, które na szczęście odbieramy w Warszawie. Dalej to już Kijów, Krasnodar, Mineralne Wody, bilety można kupić w kasie i ryzykować że nie zdążymy na swój pociąg, lub wsiadać bez biletów i „dogadać się" z prowadnikiem, my preferowaliśmy opcję drugą. Z Mineralnych Wód do Treskola (najniższej stacji na Elbrusie - 2350 m.n.p.m.) docieramy wynajętym samochodem, rowery zostają w fabryce tapczanów po spisaniu odpowiedniej umowy i skromnej zapłaty. Załatwiamy formalności, takie jak obowiązkowa rejestracja i zaczynamy podejście.

Dzień 1:
Z Treskola docieramy do stacji Krugozor na wysokości 3000 m n.p.m. Tu spotkaliśmy grupę 13 Polaków i kilku Rosjan. Tu można kupić jeszcze ciepły posiłek w przystępnej cenie więc korzystamy z tej możliwości. Jesteśmy oczarowani piękną pogodą, lecz mamy świadomość, że kiedyś musi się ona popsuć.

Dzień 2:
Po przespanej nocy szybkie papu i uciekamy wyżej. Po kilku godzinach dochodzimy do stacji MIR 3700 m.n.p.m. na kolejne amciu i jeszcze kawałek wyżej. Namiot rozbijamy na wysokości 3900 m n.p.m., czyli powyżej „beczek". Czujemy się super mimo tego, że przekroczyliśmy już książkową granicę choroby wysokościowej czyli 3500 m n.p.m.

Dzień 3:
Wychodzimy bardzo wcześnie i początkowo czujemy się dobrze, do momentu minięcia stacji Priut 4200 m n.p.m. Tam dopada nas choroba wysokościowa w pełnej gamie objawów. Czujemy się fatalnie, mimo tego udało się nam przygotować platformę i rozbić namiot. Zaraz po założeniu obozu schodzimy niżej na „beczki", żeby się trochę zaaklimatyzować, zjeść coś ciepłego i nabrać sił. Przed zmierzchem docieramy do namiotu i wykończeni idziemy spać.

Dzień 4:
Amciu, piciu, spanko.

Dzień 5:
Amciu, piciu, spanko... i załamanie pogody
Dowiadujemy się u ratowników, że to ostania okazja na wejście na szczyt, lekko nas to martwi z powodu kiepskiej aklimatyzacji, ale postanowiliśmy spróbować.
Tej samej nocy budzimy się o 1 i co razi nas w oczy to masa ludzi idąca na szczyt oraz burza w dolinie. Po godzinie oczekiwania postanawiamy nie ryzykować, bo mamy wrażenie, że burza się podnosi. Ranek wita nas piękną pogodą i czystym szczytem- mogliśmy iść!!

Dzień 6:
Amciu się kończy, ile można spać i pić tą paskudną wodę? Trzeba iść.
1 w nocy- pada śnieg
2 w nocy- pada śnieg
3 w nocy - nadal pada śnieg
4 w nocy- czysto, idziemy!

     Szybkie jedzonko (kuskus z kostką rosołową - to coś co tygryski lubią najbardziej, ale tylko raz w życiu). Tak naprawdę jesteśmy już mocno spóźnieni, więc ruszamy bardzo szybko. Do Skał Pastuchowa idzie nam super, lecz tuż powyżej Łuki mówi, że ma dosyć. Dużo wyżej nie da rady wejść a lepiej cofnąć się z miejsca, z którego może wrócić sam. Tym samym razem doszliśmy na 5000 m n.p.m., Łuki wraca do namiotu na 4200, a my idziemy wyżej. Wejście na siodło nieźle dało się nam we znaki i potrzebujemy krótkiej przerwy. Po drodze mijamy kilka osób, które mówią nam, że odpuściły sobie szczyt. My postanawiamy iść dalej, ból głowy jest potworny do tego zawroty głowy i nogi z waty - wcale nie jest tak łatwo jak myśleliśmy. Końcówka podejścia jest bardzo stroma, do tego miękki śnieg, który zaczął topnieć, więc czekan i raki okazały się być niezbędne. Jeszcze tylko kawałek po wypłaszczeniu, delikatny pagórek i szczyt, tylko, że na ten pagórek wchodzimy na czworaka. Na szczycie pogoda nie dopisała, ale satysfakcja olbrzymia w końcu to najwyższa góra Europy!!! Jeszcze tylko kilka bezsensownych zdań do kamery, kilka fotek i uciekamy na dół. Wystarczyło zejść kilkadziesiąt metrów niżej i już czuliśmy się lepiej. W drodze powrotnej, na siodle krótkie spanko, do skał Pastuchowa niezwykle długie i monotonne zejście, a później to już w dół na folii NRC. Do namiotu dotarliśmy po 16 tego samego dnia, Łuki tradycyjnie rozdał karciochy, więc kilka partyjek w makao i spać.
     Następnego dnia rano zwijamy obóz i ruszamy w dół, korzystając z zamieszania przy kolejkach docieramy do Treskola w ciągu kilkudziesięciu minut. Gdzieś w okolicach miejscowości Elbrus nocujemy na campingu, nabieramy sił i następnego dnia ruszamy do fabryki tapczanów po rowery. Nie można powiedzieć, że nie było obaw, czy rowery tam jeszcze będą. Były! Tu zaczyna się najciekawszy „kurs taksówką" w naszym życiu. Taksówką była łada w dość kiepskim stanie, także po zapchaniu bagażnika ekwipunkiem górskim, zapakowaniu na dach trzech kartonów z rowerami zawieszenie znacząco obniżyło się. Szanowny pan kierowca po kilkudziesięciu kilometrach (80km/h to prędkość maksymalna jaką rozwijał nasz bolid) uznał, że się zmęczył i musi pospać na miejscu pasażera, a stery przejmie Bucik. Tak też się stało. Cóż więcej dodać... po trzeciej kontroli Szanowny pan milicjant wręczył nam mandat i poznał, że dowód osobisty, ani patent żeglarza, ani karta AZS to nie rosyjskie prawo jazdy (u nich nie obowiązuje międzynarodowe zresztą nasze i tak zostało w Pile). Kontroli Milicji mieliśmy jeszcze niezliczoną ilość, (co 40-50 km), ale nie to było największym zmartwieniem. Otóż, pan kierowca, po zmroku przestał widzieć, słyszeć i reagować na jakiekolwiek zewnętrzne bodźce, a trasa wiodła przez serpentyny, po nieoświetlonych i nieoznakowanych drogach! Kierowca miał olbrzymie problemy nawet z utrzymaniem się po prawej stronie drogi, pokonaniem zakrętu, a ponadto postanowił, że będzie jechał szybciej niż w ciągu dnia! ... o mamo!!! Sochi nie wspominamy najlepiej. Milicjanci znów na każdym kroku doszukiwali się problemów z paszportami i chcieli wyłudzić od nas drobne upominki. Natomiast podróż promem do Trabzon.... Poznaliśmy tak serdecznych ludzi, że nie bardzo jesteśmy w stanie opowiedzieć jak ona przebiegła...

     Z Trabzon, gdzie dopłynęliśmy promem, po wysłaniu zbędnego sprzętu ruszyliśmy już na rowerach wzdłuż wybrzeża w stronę Gruzji. 300 km po Turcji było niespotykanie przyjemne, równy asfalt, ciepłe morze, malownicze krajobrazy i przyjaźni ludzie.
Podobnie minęły nam pierwsze kilometry w samej Gruzji. W Batumi odwiedziliśmy znajomych poznanych na promie do Trabzon, pokazali nam bogactwo gruzińskiej kuchni, tańca i muzyki. Na zachodnim wybrzeżu Gruzji czuliśmy się jak w jednej z republik bananowych: palmy, owoce, chaos i ciekawa, aczkolwiek niszczejąca zabudowa, czad.
     Dalej na północ, w Zugdidi przenocowali nas Polacy pracujący w monitoringu UE. Następny etap to już w 80% podjazdy. Mijaliśmy jedna z najwyższych tam na świecie - 275 m wysokości (na rzece Enguri).
Region, w który wjeżdżaliśmy, to Swanetia, jeden z najbardziej niepokornych rejonów Gruzji, tuż obok Abchazji. Nie znaczy to oczywiście, że jest tam niebezpiecznie, wręcz przeciwnie!
     Znakami rozpoznawczymi Swanetii są przydomowe wieże obronne, w których chroniły się całe rodziny podczas klanowej wendety. Wiele z nich liczy sobie kilkaset lat i nadal są zamieszkane. Warto wspomnieć, że jest to rejon, do którego nigdy nie dotarła żadna wroga armia (począwszy od średniowiecza, a skończywszy na zdarzeniach z 2008 roku). Wszelkie decyzje nadal podejmowane są na zgromadzeniach klanowych.
Dojazd do najwyżej położonej wioski w Europie (wg Gruzinów) - Uszguli (na wysokości 2200m n.p.m.) zajął nam ok. 4 dni. Później jeszcze 500 m podjazdu i 50 km szaleńczego zjazdu drogą poprzecinaną strumieniami i osuwiskami. W połowie tej trasy swanecka gościnność wymogła na nas przyjęcie kilku gramów miejscowej wódki czaczy, po której zjazd okazał się jeszcze przyjemniejszy.
Niestety, pod koniec trasy nastąpiła awaria - zerwanie łańcucha. Przez to po kilku godzinach wylądowaliśmy w Kutaisi. Tam przenocował nas obcy człowiek, rano pokazał nam sklep rowerowy, szybka naprawa i ruszamy w stronę Tbilisi. Temperatury rzędu 45 stopni Celsjusza zmusiły nas do skorzystania z autostopu i pociągu. W końcu dotarliśmy do Gori, a właściwie Uplisiche pod Gori. Jest to skalne miasto z epoki brązu, ciekawe, nawet bardzo. Kolejny punkt to Tbilisi i decyzja Łukasza, że wraca do Polski. Dzięki Łuki za Elbrus i za wspólne 1000 km w najcięższym terenie w trakcie naszego wyjazdu!
     Następny etap - Dawid Gareja i około 20 "kapci" złapanych na odcinku 12 km... jakaś diabelska roślina, po której krowy dają słodkie mleko posiada paskudne kolce. Przez kolejne 200 km gruzińska gościnność i uczynność nie pozwoliła nam o sobie zapomnieć, pozdrawiamy policje w Rustawi i okolicach!

     Po pokonaniu kłopotów z dętkami zawitaliśmy w Armenii! Znów podjazdy, ale więcej zjazdów. Niezapomniane wrażenie wywarły na nas monastyry Haghpat i Sanahin. Polecamy niedzielne msze w którymkolwiek z nich!
Dalsza część przeprawy przez Armenię to wielkie podjazdy i 40-kilometrowe zjazdy - już po asfalcie, więc prędkości rzędu 75km/h zostały potwierdzone wielkimi ze zdziwienia oczami miejscowych. Mijamy Wanadzor, Dilijan, dojeżdżamy do jeziora Sewan, Martuni i kierujemy się przez przełęcze na Erywań.
W okolice stolicy Armenii dotarliśmy w nocy, po 140 kilometrowej trasie przez góry, doliny i kanion. Ostatni zjazd ok. 30 km zrobiliśmy już po zmroku, w otoczeniu płonących traw na zboczach gór, widokiem na masyw Wielkiego i Małego Araratu przed nami i burzy na horyzoncie... czad!

     Do Erywania docieramy następnego dnia i szczerze mówiąc miasto nie robi na nas żadnego wrażenia. Jest szare, w oczy razi ogólny chaos i jedyne co jest w nim ciekawe to to, że jest starsze od Rzymu o 30 lat. Rezygnujemy z hotelowych wygód jak zwykle na rzecz czegoś dobrego do zjedzenia (przez cały wyjazd spaliśmy 4 razy w hotelu). Miejscowi wskazują nam według nich bezpieczne miejsce na nocleg w dolinie rzeki która przecina miasto. Zjeżdżamy w dół, kręcimy się trochę bez sensu już dawno po zmroku, aż w końcu wydaję się nam, że mamy odpowiednie miejsce na nasze hamaki. Opieramy rowery o betonową konstrukcję mostu aż tu nagle... - skorpion, pół metra od niego drugi, kawałek dalej jakieś inne świństwo wyglądem przypominające pająka ze szczypcami wielkości ludzkiej pięści, pod nami mrowisko i jakby tego było mało, spadły nam dwa piwka kupione do hamaku - to jest znak, spadamy stąd.
     Następnego dnia po nocy w parku jedziemy w kierunku Gruzji. Otoczenie zrobiło się dość monotonne, więc postanawiamy skorzystać ze „stopa". Poszło nam dość dobrze i jeszcze tego samego dnia dotarliśmy pod Wardzie w Gruzji, jest to skalne miasto z 12 wieku. Kolejny dzień i tradycyjnie rower, mamy już dość pakowania podartych sakw kupionych za 80 zł w pierwszym lepszym sklepie internetowym. Mamy świadomość, że tak naprawdę jedziemy już do domu, ale i tak przed nami jeszcze kawał drogi do pokonania. Jadąc w kierunku granicy z Turcją zatrzymuje nas samochód z którego wylewa się chyba z 8 osób, a wśród nich znajoma twarz - gruziński Fakir. Jest to człowiek o którym można napisać książkę, my ograniczymy się do kilku zdań. Poznaliśmy go w Swanetii, gdzie zatrzymał się koło nas na drodze tym samym samochodem i powiedział po polsku „Dzień dobry Panowie, co robicie w Gruzji?" Zamieniliśmy wtedy z nim kilka zdań, zaprosił nas do Tbilisi, lecz z braku czasu musieliśmy odmówić. Okazuję się, że pozornie obcy człowiek spotkany przypadkowo na ulicy kilka tysięcy km od naszego miasta, może mieć z nami bardzo wiele wspólnego! Otóż Fakir kilka lat temu mieszkał w Poznaniu na Serbskiej, a w Pile na rynku sprzedawał kindżały. Po raz kolejny zaprasza nas do siebie i tym razem nie odmawiamy. Przy okazji zaprasza nas na swój pokaz w miejscowym domu kultury, przedstawia nas gruzińskiej publiczności, a później to już uczta w jego domu i wygodne łóżko. Następnego dnia zapytaliśmy się w jaki sposób możemy się odwdzięczyć, odpowiedział, że bardzo by chciał wszystkie odcinki „13 Posterunku" i „Kiepskich" także czeka nas jeszcze wysłanie kilku płyt do Gruzji.

     Po niesamowitych 3 tygodniach żegnamy się z Gruzją i po raz kolejny wjeżdżamy do Turcji. Na licznikach mamy już koło 2 tys. km zrobionych w górskich warunkach często bez asfaltów, więc mamy świadomość, że w 100% realizujemy nasz zamierzony plan do tego kończy się nam czas i kasa. Tym samym odpuszczamy nieco z tempem rowerowym i zaczynamy nadrabiać odległości podróżując także stopem. Brzmi to dość dziwnie, ale jednak da się jeździć na stopa z 2 rowerami i mnóstwem bagażu w sakwach. Mimo dobrego tempa w Turcji ucieka nam kolejny tydzień, udało wykręcić się jeszcze trochę km do tego zwiedziliśmy bardzo interesujące miejsca, do których nie docierają wycieczki. Przejeżdżaliśmy przez tereny zamieszkane przez Kurdów. Byliśmy na placu budowy potężnej zapory, widzieliśmy ogrom tej budowy i potężną ingerencje człowieka w naturę. Poznaliśmy tu również kolejnych bardzo interesujących ludzi, którzy zabierali nas na „stopa" częstowali herbatą- tak nam zasmakowała, że kupiliśmy sobie 2 kg do domu, oczywiście z tureckimi filiżankami. Skacząc od miasta do miasta dotarliśmy w końcu do Kapadocji, miejsce genialne!!! Ale chyba trochę za romantyczne dla dwóch kumpli z ulicy, postanowiliśmy więc, że kiedyś wrócimy tu z dziewczynami. Kolejny odcinek przez Turcję to już pociąg w wagonie bagażowym. Po drodze mijamy Ankarę i docieramy do Istanbulu. To niesamowite 13 milionowe miasto, aż prosi się, żeby zostać w nim dłużej. Oczywiście zostaliśmy tu jedną noc zwiedzając przy okazji najważniejsze zabytki i miejsca kulturowe, należy również wspomnieć o niesamowitej tureckiej kuchni, która kusi na każdym rogu pełną gamą smaków i zapachów.

     Wyjazd z Istanbulu, dla rowerzysty jest nie lada wyzwaniem. Ze względu na przebudowę torowisk od trzech miesięcy z Istanbulu odjeżdża jeden pociąg dziennie, teoretycznie bez możliwości przewozu rowerów i dość drogi. Postanowiliśmy więc, że odjedziemy kilkanaście km od centrum i złapiemy stopa do granicy z Bułgarią - taa, jasne! Bez mapy poruszamy się już od Erzincan na wschodzie Turcji, więc tym razem również... Niestety Turcy nie zawsze potrafili nam odpowiedzieć którędy do granicy, wiedzieliśmy, że istnieją dwie drogi: autostradą i drogą podrzędną. Oczywiście na stopa na autostradzie nie liczyliśmy, więc decyzja padła na drogę podrzędną. Po 50 km jazdy po zatłoczonej, czteropasmowej drodze z dwoma pasami dla tzw. metrobusów i sporadycznymi możliwościami zjazdu wymiękliśmy. Oczywiście nie obyło się bez - co najmniej dwóch złapanych „kapci"... kolce tkwiące w oponach od Dawid Gareji nadal dają o sobie znać. W końcu, zapakowaliśmy się w autobus i tak skokami dojechaliśmy ... gdzieś, tam dzięki pomocy miejscowych kolarzy uzupełniliśmy zapasy dętek i łatek. Kebaby pod meczetem i w drogę! I znów „kapeć", do licha (bo przecież słów cięższego kalibru nie stosujemy)! Po jakimś czasie złapaliśmy na stopa Abdulaha Maharadżę, ten po kilku minutach uchylił okno w aucie, spryskał nas dezodorantami, kupił nowe choinki zapachowe, inaczej mówiąc dyskretnie dał nam do zrozumienia, że pachniemy niezłą przygodą. Ponadto nie interesowały go nasze imiona, dla niego byliśmy „George and Giovani" i bez dyskusji. Natomiast po zakończeniu dnia (obchodzili wtedy Ramadan) zaprosił nas na wspaniałą kolację, pokazał swój ulubiony meczet i dał kasety z ulubioną muzyką, fajny gość! Następnego dnia dotarliśmy do Bułgarii... Tanie i dobre jedzenie przywitaliśmy z prawdziwym entuzjazmem, alkohol również (w Turcji, był drogi i nawet nie wiemy czy dobry). Odtąd podróż polegała na dojazdach do granicy pociągiem, przekroczenie jej rowerem i do następnej granicy, przez stolicę państwa, najtańsze i dość szybkie rozwiązanie.

     Ze względu na tabliczkę TIR, którą wieźliśmy ze sobą od Trabzon, co jakiś czas w żartach próbowano nam wmówić, że musimy wykupić winiety. Przejechaliśmy przez Bułgarię, Serbię, Węgry, Słowację, wjechaliśmy do Czech i stamtąd dobiliśmy w kierunku Kotliny Kłodzkiej. Do Polski wjechaliśmy przez Boboszów, oczywiście na rowerach. To co nam pokazała Kotlina Kłodzka było dla nas szokiem. Prędkości osiągane na zjazdach były porównywalne z tymi w Armenii, zapaleńcy z Międzylesia głoszący założenie własnej Republiki Pozytywnych Ludzi (czy jakoś tak). W Długopolu mogliśmy opić się wodą mineralną równie smaczną, co ta, z odległej już Swanetii, zamek w Kamieńcu Ząbkowickim i jego niesamowita historia. Cudze chwalimy, a swego nie znamy, dosłownie! Z pewnością musimy wrócić do Kotliny Kłodzkiej i polecamy ją wszystkim, którzy lubią regionalne ciekawostki. Na rowerach chcieliśmy dojechać do samej Piły, jednak miedzy Obornikami Śląskimi, a Poznaniem skorzystaliśmy z PKP (było zimno i padało, więc obawialiśmy się o aparaty i kamery).

     2500 km na liczniku „ stuknęło" gdzieś miedzy Poznaniem a Piłą, plan wykonany w 101%!!! Satysfakcja ogromna, zmęczenie umiarkowanie - dobry obiad, gorący prysznic, sen w łóżku, jakaś przepierka i można by ruszać jeszcze raz! Nie mniej jednak dziękujemy Naszym Najbliższym, Sponsorom i wszystkim spotkanym ludziom za to, że mogliśmy być tam i poczuć, czym jest ludzka życzliwość, duma i gościnność, widzieć niesamowite zabytki, cuda natury i przeżyć wspólnie najtrudniejszą, ale i też najpiękniejszą podróż w naszym życiu...


© 2020 Wszystkie prawa zastrzeżone. Realizacja: OPTeam S.A.

UWAGA! Niniejsza strona wykorzystuje pliki cookies. Cookies wykorzystywane są do prawidłowego funkcjonowania strony oraz w celach statystycznych. Pozostając na stronie godzisz się na ich zapisywanie w Twojej przeglądarce.

Po więcej szczegółów odwiedź naszą "Politykę prywatności"